Leśne ludki
- Bip, bip, bip…
Wydawało mi się, iż pierwszym usłyszanym dźwiękiem po przebudzeniu
się ze zbyt krótkiego snu jest złośliwe dzwonienie budzika. Pozbywszy się
ostatnich oznak snu przypomniałem sobie, że ustawiałem na tym znienawidzonym
urządzeniu zupełnie inną melodię, która bardziej przypominała rzężenie popsutej
pozytywki. Spojrzawszy na zegarek ujrzałem niezwykły widok : godzinę 8:83. Szybki
rzut okiem na kalendarz : 17 maja, poniedziałek.
- Co do … - pomyślałem. – Czy dalej śnie? Nie mogłem sobie
przypomnieć treści majaczeń, z których wyrwał mnie zagadkowy dźwięk, lecz byłem
niemal przekonany, że wydobywający się z bliżej nieokreślonego miejsca sygnał
zupełnie nie pasuje do tego co działo się moich nocnych fantazjach. Bo jak tu
połączyć tą dziwną godzinę, irytujący dźwięk ze snem o uczestniczeniu w wojnie
w państwie, którego języka i poglądów nikt zupełnie nie rozumie. Wstałem i
rozpocząłem poszukiwania rozwiązania zagadki owego odgłosu. Obszedłem całe
mieszkanie, zajrzałem w każdy kąt, do wszystkich szafek, szuflad i innych
schowków. Bez rezultatu. Pod koniec poszukiwań zorientowałem się, że jedyne co
słyszę to rytm budzenia się do życia średniego miasta : szczekanie psów,
skrzypienie kół w wózkach dziecięcych, sporadyczne klaksony samochodów.
Uznałem, więc że to co usłyszałem musiało być częścią snu. Krótkie rzucenie
okiem na zegarek utwierdziło mnie tylko, że te dziwne wydarzenia musiały być tylko wybrykiem mojej wybujałej
wyobraźni. Była godzina 9:17 a ja już byłem spóźniony do pracy. Ubierając się i
jedząc resztki wczorajszej kolacji (zimna pizza ze wszystkimi składnikami) na
śniadanie zastanawiałem się, jakie kłamstwo podać szefowi na tacy, żeby
utrzymać marną posadę archiwisty w urzędzie miejskim. Praca była nudna, bez perspektyw, lecz od
mrówczej pracy pełnej nerwów i pośpiechu odgradzały mnie dwa piętra grubego
betonu i tony dokumentów do skatalogowania.
Wyszedłem z domu i żeby jeszcze bardziej nie spóźnić się do pracy,
postanowiłem skorzystać ze skrótu, czyli wąskiej ścieżki przebiegającej przez
średniej wielkości, lecz bardzo gęsty lasek. Będąc już prawie przy końcu dróżki
znów usłyszałem dziwny dźwięk, który mnie obudził. Dochodził on zza moich
pleców i był bardziej wyraźny i bardziej donośny niż rano w mieszkaniu.
Rozejrzałem się na około, jednak nic nie zauważyłem, a dźwięk ustał. Dotarłem
do pracy i zajęty przeglądaniem dokumentów prawnych sprzed ponad stu lat, które
jakimś cudem przetrwały w prawie nienaruszonym stanie, aż do czasu kiedy ja,
Adam Kowalski, odnalazłem je pomiędzy różnymi księgowymi rejestrami a aktami
urodzeń dawnych mieszkańców mojego rodzinnego miasta, natknąłem się na akt
własności ziemi, na której obecnie znajduje się moje osiedle wraz laskiem,
przez który przechodziłem idąc do pracy.
Jako, że nie byłem obeznany w przepisach prawnych obowiązujących w
poprzednim wieku, udałem się pięć pięter wyżej do jedynego człowieka, który
mógł mi objaśnić wszelkie niejasności związane z tym dokumentem. Zastałem
sędziwego prof. Baltazara w gabinecie
pełnym przeróżnych ksiąg prawniczych i ustaw. Prawie bym go nie zauważył, gdyby
nie jego bujna czupryna siwych włosów, która przemykała pomiędzy ułożonymi w
stosy dokumentami i księgami.
- Panie profesorze! Panie profesorze! – zawołałem głośno,
wiedząc, że ma on spore problemy ze słuchem.
- Kto mnie tu nachodzi? Przecież wszyscy wiecie, że nie mam
czasu dla nikogo! – odkrzyknął profesor. Wychylił się jednak zza jednego
chwiejnie stojącego stosu. – Ach! To Ty Adamie. Wejdź, wejdź. Co się sprowadza?
– wyraźnie uspokojony zapraszał mnie do swojego królestwa.
- Przychodzę do pana z pewnym dokumentem, który mnie
zainteresował z powodów osobistych, lecz nie potrafię sobie poradzić z jego
zrozumieniem. Pomoże pan?
Profesor wziął dokument do ręki i zaczął czytać. Domyśliłem
się, że zaciekawił go bardzo, ponieważ, jak to miał w zwyczaju, pochrząkiwał i
zakręcał długie wąsy do góry.
Postanowiłem nie przeszkadzać i porozglądałem się po gabinecie, lecz
szczerze mówiąc, nie było w nim za dużo
oglądania dla laika prawnego jakim bez wątpienia byłem. Wszędzie były
dokumenty, setki dokumentów pomieszanie z równie dużą ilością książek, głównie
poradników. Przez nieostrożność zahaczyłem nogą o jeden ze stosów, powodując
istną katastrofę : poszczególne wieże z papierzysk zaczęły się składać jak
kostki domina. Po opadnięciu ogromnych ilości kurzu i pojedynczych kartek,
które powolutku opadały na podłogę, profesor podniósł głowę i spytał : - Dlaczego
przyniosłeś mi pustą kartkę i tak w ogóle to kim jesteś?
Zaskoczony dziwnym zachowaniem profesora bez słowa wziąłem
kartkę i bacznie się jej przyjrzałem. Była taka sama jak wtedy kiedy ją
przyniosłem. Nic z tego nie rozumiejąc, przeprosiłem profesora za bałagan i nie
przejmując się krzykami naukowca wróciłem do siebie do piwnicznego biura. Odpaliłem komputer i za pomocą Internetu
odszukałem paru historyków specjalizujących się w interesującym mnie okresie
dziejów. Z racji tego, że było już późno, nie wiadomo kiedy zrobiła się
siedemnasta godzina, postanowiłem zabrać dokument do domu i podzwonić w jego
sprawie jutro. Spakowałem laptopa i dokument do torby i wyszedłem z pracy.
- Bip, bip, bip… -
Znów usłyszałem dochodzący z bliżej nieokreślonego źródła dźwięk. Zaintrygowany
postanowiłem wrócić tą samą trasą, którą dotarłem do pracy. W miarę jak
zbliżałem się do tajemniczego lasku sygnał narastał. Zdecydowałem, że muszę
dowiedzieć się skąd on pochodzi, choćby miało mi to zająć sporo czasu. Mniej
więcej w jednej trzeciej długości ścieżki dźwięk zaczął dochodzić bardziej z
prawej strony. Zacząłem się przedzierać przez gęste krzaki, które czepiały się
mojego ubrania jakby chciały mnie powstrzymać przed wejściem w głąb lasu. Im
głębiej wchodziłem tym było coraz ciemniej. Po pierwsze było już w okolicach 18
i zaczynało zmierzchać, po drugie korony drzew w miarę posuwania się w głąb
gęstniały i łączyły się ze sobą, niemal całkowicie zakrywając niebo. Nagle
zobaczyłem przed sobą niewielką łunę światła około 50 metrów od siebie. W miarę
jak starałem się dostać w miejsce, gdzie był płomień, zmieniał on położenie.
Zupełnie tak jakby jeden płomień gasł, a drugi się samoistnie zapalał w innym
miejscu oddalonym o kilka metrów od poprzedniego. Przyglądając się co rusz zmieniającym
się miejscom z ogniem odkryłem pewną zależność, która pozwoliła mi na odkrycie
z pewną dozą niedokładności położenia kolejnego ognika. Przyczaiłem się w krzakach niedaleko
przewidzianego przeze mnie miejsca, gdzie ogień ma się pojawić. Odczekałem chwilkę
i faktycznie metr przede mną pojawił się żółty płomień. Rzuciłem się w tamtym
kierunku i złapałem coś małego i bardzo silnego. Ogień zgasł, gdy tylko
dotknąłem tajemniczej postaci, więc początkowo nie mogłem określić co tak
usilnie próbuje się wyrwać spomiędzy moich rąk. Nagle wokoło mnie i szamocącego
się stworzenia pojawiło się około piętnastu płomieni. Gdy już wzrok
przyzwyczaił mi się do światła, nadal nie mogłem przestać mrugać. Moim oczom
ukazała się grupka małych ludzików ze spiczastymi czapkami zrobionymi z liści
na głowach i pochodniami w rękach. Ciała miały pokryte leśnym mchem, a jedynym
ich ubraniem (oczywiście oprócz czapki) było nakrycie wykonane z futerek małych
leśnych zwierząt.
- Bip, bip,bip…? odezwał się jeden ze strachem. Na co reszta
odpowiedziała podobnie brzmiącymi dźwiękami, lecz po wsłuchaniu się można było
odnieść wrażenie, że prowadzą ze sobą rozmowę. Odezwałem się do nich, tak jak
się przemawia do obcokrajowca mając nadzieję, że nas zrozumie, czyli bardzo
głośno i powoli : - NIE ROZUMIEM WAS! NIE WIEM O CZYM MÓWICIE! Ludki bardzo się przestraszyły
mojego krzyku, zbiły się w grupkę i zaczęły się naradzać. Brzmiało to bardzo
osobliwie i śmiesznie, takie bipanie jeden przez drugiego. Nagle jeden z nich, najprawdopodobniej najstarszy
i najodważniejszy przemówił grubym, gardłowym głosem : - Jak nas znalazłeś? Po
otrząśnięciu się z szoku wywołanym niespotykanym tembrem głosu u tak małej
postaci odpowiedziałem, że od rana słyszę dziwny odgłos i postanowiłem znaleźć
to coś, które je wydaje. Nie mniej zaskoczony ludzik odparł : - To totalnie
niemożliwe. Żyjemy w tym lesie już od pięćdziesięciu lat i jeszcze nikt nas
nigdy nie zrozumiał, ani zauważył. Przepraszam za te nasze próby ucieczki przed
tobą, ale musisz zrozumieć, że bardzo nas wystraszyłem swoim nagłym pojawieniem
się między nami. – Nic nie szkodzi – odpowiedziałem, nie wierząc w to co widzę
i słyszę.
- Ale, ale gdzie moje maniery? Pozwól, że się przedstawię.
Eustachy Koniecpolski, a to moja żona i nasze dzieci oraz wnuki – rzekł
pokazując resztę gromadki ludzików.
- Miło mi. Adam Kowalski. Jak to możliwe, że przez tyle lat
nikt Was nie spotkał na swojej drodze. Ktoś Was przecież musiał zauważyć lub
usłyszeć.
- I tu właśnie jestem równie zaskoczony jak Ty. By zrozumieć
jak to się stało muszę opowiedzieć naszą historię. Wtedy być może wyjaśni się
wiele spraw. Może zaprosisz nas do siebie to wtedy w zaciszu Twojego mieszkania
wszystko opowiem.
Będąc dalej w szoku wynikającego z nadzwyczajnego spotkania
pokiwałem głową bezwiednie.
- Wyśmienicie! Cieszę się bardzo, że się zgodziłeś. Chodźmy
więc jak najszybciej póki całkowicie się nie ściemni. Nie możemy między ludźmi
zapalać naszych pochodni, a w kompletnej ciemności moglibyśmy się zgubić.
Dotarliśmy do mieszkania z drobnymi trudnościami, ponieważ
musieliśmy (a w zasadzie to moi dziwni towarzysze musieli) zmylić wścibskiego
kota równie ciekawskiej sąsiadki z piętra niżej. Gdy już dotarliśmy i wszyscy się wygodnie
porozmieszczali w mieszkaniu, starzec rozpoczął swoją opowieść.
- Zacząć powinienem chyba od tego jak mój ojciec przeniósł
się do tego miasta razem ze swoimi rodzicami około 80 lat temu. Jego ojciec a
mój dziadek dorobił się znacznej fortuny będąc właścicielem kilku fabryk. Z
powodu słabego stanu zdrowia swojej żony, której nie sprzyjało wiecznie
zanieczyszczone powietrze, postanowił sprzedać fabryki, i za uzyskane pieniądze
kupić ziemię nad morzem, gdzie jest więcej zieleni oraz brak zanieczyszczeń.
Ziemia, którą zakupił była wspaniała, nieopodal nowo wybudowanego dworku był
staw, po którym pływały kaczki i łabędzie. Woda była tak przejrzysta, iż z
łatwością można było dostrzec pływające w nim ryby. W malutkiej rzeczce dopływającej do stawu
woda była orzeźwiająca i tak czysta, że żyły w niej raki. Po drugiej stronie
dworku był las, bogaty w grzyby i owoce leśne. Przy odrobinie szczęścia można
było zauważyć sarny i jelenia. Po prostu
raj na ziemi! W takiej sielankowej atmosferze, z dala od wszelkich trosk i
niepowodzeń dorastał mój ojciec. Będąc młodzieńcem podczas spaceru spotkał
cudowną istotę, najpiękniejszą dziewczynę jaką kiedykolwiek widział, moją
późniejszą matkę. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Pech chciał
jednak, że była ona odporna na wszelkie zaloty mojego ojca. Widoku coraz bardziej
zrozpaczonego syna nie mógł znieść mój dziadek, więc postanowił udać się do
rodziców dziewczyny, żeby spróbowali nakłonić ją do poślubienia mojego ojca.
Żyjący w skrajnej nędzy rodzice pięknej białogłowy zgodzili się wydać ją za mąż
w zamian za kawałek ziemi i znaczną część pieniędzy. Ustaliwszy warunki
szczęśliwy dziadek przekazał dobre nowiny swojemu synowi. Ten, nie posiadając
się ze szczęścia pobiegł jak najszybciej do swojej ukochanej, prosić ją jeszcze
raz o zmianę zdania w jego sprawie. Klementyna, bo tak miała na imię moja
matka, odpowiedziała : - Dobrze, skoro tak bardzo zależy Ci na mnie, wyjdę za
Ciebie. Najpierw jednak, żeby mieć pewność co do szczerości Twoich zamiarów
udaj się ze mną na polanę nieopodal w lesie, gdzie znajduję, się według
niektórych magiczna studnia. Jeśli napijesz się łyka wody pochodzącej z niej to
obiecuje, że zostanę Twoją żoną.
Uprzedzam jednak, że na każdego kto się z niej napił woda zadziałała w inny
sposób. Niektórym odjęło mowę, inni zyskali nowe talenty, a jeszcze inni
rozchorowali się i szybko zmarli. Jeśli zaryzykujesz i napijesz się tej
magicznej wody, będę przekonana, że mnie kochasz i chcesz być ze mną pomimo ryzyka. Nie zastanawiając się długo mój ojciec
chwycił ukochaną za rękę i razem pobiegli w kierunku studni. Po znalezieniu
polany ojciec dziarsko nabrał wody w ręce i upił spory łyk. Odczekali chwilę,
lecz nic się nie wydarzyło. Dwa tygodnie później byli już po ślubie. –
przyśpieszę trochę opowieść, ponieważ widzę, że niektórzy już zaczynają ziewać
i przysypiać – Powiedział mały człowieczek, puszczając do mnie oko. – Wracając do
historii mojej rodziny po pół roku moja mama okazała się brzemienna i na
świecie miałem pojawić się ja. O
magicznej wodzie ze studni już prawie nikt nie pamiętał, jedynie moja babcia z
lekkim niepokojem wyczekiwała narodzin dziecka. Jak się okazało jej obawy
niestety były słuszne, ponieważ urodziłem się taki jakim mnie widzisz teraz.
Obrośnięty mchem, mały, drobny. Rodzice starali się utrzymać mój wygląd w
tajemnicy, lecz już po paru tygodniach ludzie z okolicznych domostw zaczęli
plotkować o leśnym ludku, który pojawił się w rodzinie Koniecpolskich. Rolnicy,
którzy pracowali dla dziadka przestali przychodzić do pracy ze strachu przede
mną. Dworek z braku pieniędzy szybko niszczał. Ojciec z rozpaczy, że urodził mu
się taki syn podupadł na zdrowiu, w rezultacie po około roku od moich narodzin
zmarł. Oszalały po śmierci syna dziadek wypędził moją mamę z domu. Podsumowując moje narodziny sprawiły, że
rodzina mojego ojca się rozpadła, a po śmierci babci i dziadka dworek został
zburzony. Moja mama nie chcąc narażać mnie na dalsze nieprzyjemności ze strony
sąsiadów, zbudowała mi malutką chatkę w lesie przylegającym do dawnego dworku.
Nocą przychodziła do mnie dostarczając mi jedzenie i wszystko czego
potrzebowałem. Po jakimś czasie spotkałem w lesie kobietę, która była taka sama
jak ja z jednym wyjątkiem : nie potrafiła mówić po ludzku, lecz wydawała z
siebie dźwięki, które już pewnie słyszałeś : bip,bip,bip… Po jakimś czasie
nauczyłem się jej sposobu komunikacji i dowiedziałem się, że ją spotkał podobny
los jak mnie. W jej przypadku jednak to jej mama napiła się wody ze studni. Ja z
ukrycia obserwowałem ludzi i to jak się zmienia wszystko na około. Powstawały
nowe domy na ziemi mojego dziadka, a ja nie mogłem w żaden sposób zapobiec temu
wszystkiemu z obawy przed reakcją ludzi na mój widok. Dokumenty, które
pozwoliłyby mojej mamie udowodnić, że ta ziemia należy się jej gdzieś zaginęły
w trakcie wyburzania dworku.
– Zaraz, zaraz. Przerwałem opowieść starcowi. – czy o tych
dokumentach mówisz?- powiedziałem wręczając mu zabrane z archiwum papiery.
– Tak! To jest to! Gdzie je znalazłeś? Nawet nie wiesz ile to
może zmienić. Moja obecna rodzina może odzyskać ludzką postać.
– Ale jak ten dokument może Was zmienić, jak może Wam pomóc –
spytałem.
- Mama przed śmiercią ujawniła mi, że wrzucając do magicznej
studni symbol tego wszystkiego co zniszczyłem swoimi narodzinami stanę się
zwykłym człowiekiem. Właśnie dlatego ona tak długo szukała tego pisma. A teraz
nagle pojawiasz się Ty z długo wyczekiwanym sposobem na normalność. Nawet nie
wiesz jak się cieszę widząc ten dokument. Zostawisz mi go?
- Oczywiście. Mi on nie jest do niczego potrzebny. Znalazłem
go przypadkiem dzisiaj w pracy. Proszę jest Twój. – powiedziałem z radością, że
mogę komuś pomóc.
- Dziękuje bardzo. Teraz niestety musimy już wracać do lasu,
żeby móc się odczarować. Do widzenia i jeszcze raz dziękuje.
Odprowadziłem na skraj lasu swoich nowych małych przyjaciół,
popatrzyłem jak zapalają swoje małe pochodnie znikając pomiędzy krzakami. Gdy
już ostatni z nich zniknął mi z oczu, obróciłem się na pięcie i udałem do
mieszkania. Po powrocie zjadłem szybką kolację i po zorientowaniu się jak późno
już jest udałem się do sypialni i rzuciłem się wykończony na łóżko.
- Bip, bip, bip…
Zerwałem szybko głowę z łóżka mając deja vu. Znów zacząłem
szukać źródła dźwięku, lecz szybko okazało się, że to tylko odgłos cofającej
ciężarówki. Spojrzałem na kalendarz : 17 maja, poniedziałek.
- Cała ta historia z leśnymi ludkami to jednak był sen. –
powiedziałem na głos. Zerknąłem na zegarek : 9:17. – O cholera! Spóźniłem się
do pracy.
Szybko wybiegając z mieszkania nie usłyszałem głosu spikera w
radiu : - Dzień dobry! Wita się z Wami Eustachy Koniecpolski, jest godzina
8:83. Zaczynamy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz